sobota, 13 lipca 2013

Laski i karaski [Włóczka i Kasia]


Dziś nasza naukowa działalność stała się przyczyną afery na skalę międzywojewódzką.
Malinowski z Kolbergiem patrzyli na nas z etnologicznego nieba i śmiali się rubasznie aż ich brzuchy rozbolały. A współbadacze nasi drżeli z niepokoju i gotowi byli dzwonić na policję, ażeby nas odnaleźć zagubione w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Włodawy.
Z naszego punktu widzenia sytuacja nie wyglądała jednak aż tak dramatycznie. Po opuszczeniu Włodawy udałyśmy się do Hanny. Podwiezione przez miłego pana, który specjalnie dla nas nadłożył dziesięć kilometrów drogi znalazłyśmy się w centrum miasteczka, skąd od razu skierowano nas do Organistówki, gdzie czekała już pani dyrektor miejscowego GOK-u. Nakarmione domowymi pączkami i napojone mocną kawą, pełne sił pojechałyśmy do Janówki. W Janówce aby nie odstawać więc od lokalnej grupy, kupiłyśmy sobie po piwie i usiadłyśmy przy stoliku przed sklepem. Taka postawa od razu zachęciła naszych współtowarzyszy do rozmowy. Każdy miał coś do powiedzenia, nie tylko o lokalnym rękodzielnictwie, ale także o życiu wsi, losach sąsiadów, swoich życiowych rozterkach. Każdy chętnie przystąpił do wypełnienia ankiety. Jednym słowem: etnologiczny raj.
Kiedy napojone i nakarmione mogłyśmy odejść od stołu i ruszyć na wywiady. Spędziłyśmy u jednej z tkaczek bardzo owocne dwie godziny. Swoje historie ubarwiała śpiewem. Pokazała nam także kilka swoich wyrobów – między innymi piękne pasiaste dywany, które skrzętnie sfotografowałyśmy. Na drogę dostałyśmy także paczkę herbatników. Polną i bardzo błotnistą drogą przez las dostałyśmy się do Wygnanki, gdzie odwiedziłyśmy pana Sławka. W jego szafie znajdowało się wiele cennego materiału źródłowego: tkane dywany i haftowany w białoruskie wzory obrus dla nowożeńców. Sam pan Sławek, przedstawiający się jako ‘doński kozak’ (co irytowało jego żonę) wskazał nam kolejną osobę, która może udzielić nam cennych informacji. Aby dostać się do domu pani Oli, należało przejść jakieś półtora kilometra przez pole. I w tym momencie zaczęły się schody, a raczej rowy. Po wizycie u pani Oli nadszedł czas powrotu. Tym razem zamiast przez pole, wybrałyśmy się drogą gruntową, tj. po szosie. W międzyczasie nasze telefony oprócz zasięgu straciły także wszelką moc baterii. Wychodząc z Kolonii Wygnanka odnotowałyśmy godzinę dziewiętnastą. Trzy kilometry do Wygnanki, kolejne trzy do Janówki, następne siedem do Hanny. Około dwudziestej zaczął padać deszcz i nieśmiało przelatywały nam nad głowami nietoperze. Nic to, idziemy, prowadzone przez kota przybłędę. W międzyczasie wznosimy modły do świętego Włodawy, że nas nogi bolą a jeść dali mało. Maszerując w deszczu zauważyłyśmy uchylone w GOK-u drzwi. Bardzo zdumieni na nasz widok członkowie miejscowego zespołu instrumentalno-wokalnego, zaprosili nas do środka. W GOK-u Włóczka podłączyła telefon do ładowarki. Włączywszy go o dwudziestej drugiej odebrała jedenaście smsów i raport z siedmioma nieodebranymi połączeniami (w przypadku Kaśki połączeń było piętnaście od jednej tylko osoby). Okazało się, że panuje panika. Szuka nas Włodawa, szuka nas Lublin, szuka nas Człuchów, Poznań i Hanna. Niestety, gdy nasz transport w końcu się objawił, otrzymałyśmy także solidną reprymendę i nakaz meldowania się co kilka godzin przez następny dzień.
Dziś, będąc znów w Hannie, przezornie nie oddalałyśmy się od centrum, a i tak zaangażowana w sprawę naszego zaginięcia pani dyrektor GOK-u goniła nas przez pół miasteczka, aby usłyszeć naszą wersję wydarzeń.
Słowem – owocny dzień dla etnologów ogarniętych szałem badawczym. Zdobyłyśmy wiele kontaktów, kilka ofert matrymonialnych, pieszo przeszłyśmy jakieś piętnaście kilometrów, nagrań będzie gdzieś z pięć godzin, a nowych przyjaźni nie sposób zliczyć. Bardzo chcemy też odwiedzić po raz kolejny miejsca, w których tego dnia byłyśmy i badać, odkrywać, eksplorować, a także przeszukać dokładnie strychy mieszkańców.
Panie Święty Włodawo, przyczyń się za nami. Amen. 

fot. Violka Kuś
 fot. Violka Kuś

piątek, 12 lipca 2013

Tkanie i spotkanie z plecionkarzem



I był kot Maciuś... [Agata i Karolina]

Dzień rozpoczął się od warsztatów tkackich z panią Stanisławą, która dzielnie nadzorowała nas podczas wykonywania pereborów i jednocześnie pilnowała wnuków. Perebory okazały się nie być aż takie trudne, ale czasochłonne – wymagały skupienia, zręcznych palców i sprawnych oczu (jego brak groził nitkopląsem). Po dwóch i pół godzinie tkania, prowadząc jednocześnie nieustającą obserwację (tzw. kryptowywiad) skończyłyśmy swoje zadanie i mogłyśmy posilić się pomidorami ze szklarni i ogórkami pani Stasi.
Z pełnymi brzuchami wyruszyłyśmy w poszukiwaniu pana plecionkarza sławnego w całej okolicy. Niestety nie zastałyśmy go, więc przeszłyśmy przez chyba całą wieś do pani sołtys, której... również nie było. Był za to jej kot Maciuś, najbardziej rozleniwione zwierzę, jakie spotkałyśmy podczas tych badań. Na szczęście pani sołtys wraz z rodziną wrócili 15 minut później, więc wyczekiwany długo wywiad mógł się odbyć przy kolejnej filiżance kawy.
Głównym punktem wczorajszego dnia okazał się jednak pan plecionkarz, który był twórcą jednego z miliarda kapeluszy królowej Elżbiety. Niesamowity humor, werwa sprawiły, że był to nasz najlepszy wywiad w czasie odkrywania pereborów. Miałyśmy również okazję zobaczyć miejsce pracy twórcy ludowego, które odzwierciedlało nasze wyobrażenie na temat pracowni artysty – nieład, rozgardiasz, specyficzny zapach materiału, z którego wykonywane są kosze. Wyposażone w mnóstwo energii udałyśmy się (a przynajmniej miałyśmy taką nadzieję) w stronę Włodawy, próbując złapać stopa, co było o tyle trudne, że w okolicy nie było widać ani słychać żadnego samochodu. Do bazy dojechałyśmy z zawrotną prędkością 160 km/h, co przypieczętowało nasze wczorajsze zmęczenie.
fot. Karolina Dziubata
fot. Karolina Dziubata

czwartek, 11 lipca 2013

W terenie dzieje się!



Niezapomniany dzień badaczy terenowych [Basia i Marta]

Za górami i za pereborami, jechał autostop z etnologami.
Celem były Dołhobrody, wieś przecudnej wręcz urody.
Słynie ona właśnie z tego, że każda chata ma twórcę ludowego.
Pierwszym twórcą była tkaczka, perebora wyszywaczka.
Dobrze tkała, ciężkiej pracy się nie bała.
Dumna była z perebora i do wyszywania skora.
Kiedy Basia z tkaczką obcowała, Marta z Panią Anią rozmawiała.
Dużo mądrych słów użyto, a ja lubię smaczne żyto.


            … I tu skończyło się natchnienie zmęczonych ciężką pracą etnologów. Warto zaznaczyć, że dzień nie zapowiadał się pracowicie, gdyż zapewniony miałyśmy tylko jeden wywiad – z dołhoborodzką tkaczką. Nie powiedziała ona jednak czegoś szczególnie odkrywczego, większość informacji pokrywała się już z przez nas posiadanymi. Kolejne wywiady okazały się być miłą niespodzianką od losu, gdyż im dalej brnęłyśmy, tym były bardziej sympatyczne i pozytywnie zaskakujące. Osoby które odwiedzałyśmy chętnie częstowały nas swoimi wyrobami kulinarnymi. Trafiali się również tacy, którzy koniecznie chcieli nas ubierać w wiekowe spódnice swoich przodków. Nie pomagało to, że byłyśmy nieśmiałe, ani to, że spódnica nie chciała przecisnąć się przez uda (dziewczyny w przeszłości wcale nie były takie krępe jakby się mogło zdawać). Po zmianie garderoby czekała nas urocza sesja zdjęciowa w malwach, które podobno niegdyś rosły jedynie na książęcych dworach. Same wywiady wniosły dużo istotnych informacji, jednak nie na tyle ciekawych, by tu o nich pisać. Rozmowy przeplatane były zabawnymi scenami, takimi jak: duszeniem kaczek przez psa, ale także nieco smutniejszymi, gdy wiersze informatorki wzruszały do łez Basię, bo Marty podobno nic nie rusza.
            Dołhobrody zauroczyły nas swoją gościnnością. Wieczorem opuszczałyśmy wieś nie tylko z pełnymi brzuchami, ale także z torbami wypchanymi po brzegi łupami z terenu. Wśród darów, które otrzymałyśmy od naszych rozmówców znalazły się domowe pomidory, tomiki poezji, pocztówki, skrawki pereborów (jednak istnieją!), materiał z płótna konopnego, etui i kosmetyczka z pereborów. Dodatkowo zostałyśmy uraczone konfiturą z czeremchy, dżemem z czarnych porzeczek, bułką domowego wypieku, kompotem, herbatą, niezliczoną ilością ciastek oraz... migdałową Finezją.
Wyprawy w teren to także niepowtarzalna okazja dla nas – dzieci z miasta – do obcowania z wiejskimi zwierzętami. Dzięki gościnności mieszkańców wsi głaskałyśmy konie, krowy, koty, kilkudniowe kaczuszki oraz owce. Podziwiałyśmy dzieła ludowych artystów: tkaczek, plecionkarza, hafciarki, poetki. Aż żal było nam wyjeżdżać ze wsi, której mieszkańcy przyjęli nas z taką gościnnością.

fot. Aleksandra Paprot
fot.Aleksandra Paprot
fot. Anna W. Brzezińska
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś

środa, 10 lipca 2013

Spacerem po Włodawie...



Włodawa - Miasto Trzech Kultur? [Ola]

„Stan Bugu we Włodawie układał się na poziomie wody średniej…” – ten komunikat słyszałam wielokrotnie  będąc dzieckiem. Moi rodzice do dziś mają w zwyczaju słuchanie Jedynki – Polskiego Radia. Zawsze przed południem, tuż przed hejnałem nadawanym z Krakowa, monotonny głos odczytywał poziom wody polskich rzek. Ale Włodawa to nie tylko rzeka Bug i łypiący na nas, z drugiej strony, groźnym i kamiennym spojrzeniem białoruski słupek graniczny. Włodawa kreuje się jako Miasto Trzech Kultur i takie chce być, ale czy na pewno takie jest? Przemierzając ulice tego powiatowego miasteczka, w wielu miejscach w postaci rzeźb, murali i innych form przekazu wizualnego można dostrzec, jak lokalne władze i działacze kultury chcą pokazać, iż Włodawa jest otwarta na odmienność kulturową, etniczną, religijną. Działalność muzeum we Włodawie, organizacja Festiwalu Trzech Kultur, dawna synagoga, cerkiew i kościół paulinów, logotyp miasta. Wszystko wskazuje na to, iż mieszkańcy Włodawy powinni nie mieć problemu z tolerancją. Cały ten wręcz idealny obraz miasta burzą jednak w bliższym oglądzie swastyki narysowane na muralu na czole księdza prawosławnego i rabina. Tylko ksiądz katolicki ma nieskalane ciemię… Poza tym liczne wlepki ONR-u i znaki anarchistyczne na rewersie tablicy informacyjnej na dawnym cmentarzu żydowskim.
Quo vadis Włodawo?


fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot

wtorek, 9 lipca 2013

Z Białej Podlaskiej do Włodawy!

Transfer podlasko-lubelski [Sylwia]


W poniedziałek rano pożegnaliśmy piękną i spokojną Husinkę. „Wesołym autobusem” ruszyłyśmy do Białej Podlaskiej by tam spotkać się i porozmawiać z współpracownikiem pani Bożenny oraz przedstawicielami Biblioteki i Informacji Turystycznej. W międzyczasie kilka dziewczyn przeprowadzało ankiety z mieszkańcami miasta, którzy często stwierdzali, że nie mają czasu i pośpiesznym krokiem się oddalali. My jednak wytrwale z szerokim uśmiechem na twarzy „atakowaliśmy” kolejnych przechodniów. Zdaniem mieszkańców jak i przyjezdnych park Radziwiłłów jest charakterystycznym miejscem nie tylko w skali miejscowości, ale i całego powiatu bielskiego. Potem pani Bożenna zawiozła nas do Rossoszy. Tam podzieliłyśmy się na dwie grupki, z których jedna została zawieziona przez pana Tomka do pana grającego na akordeonie i saksofonie oraz pani biorącej udział w teatrze obrzędowym. Druga grupa udała się do niedalekiej Korzanówki. Tam poszliśmy do budynku byłej szkoły, w którym mieszkańcy postanowili zrobić Izbę Regionalną. Rozmawiałyśmy z dwiema tkaczkami, które podały nam wiele interesujących informacji. Po południu wszystkie zebrałyśmy się w Rossoszy i czekałyśmy na busa do Włodawy. Koniec końców okazało się, że cztery z nas muszą dotrzeć do celu autostopem, gdyż rezerwacja miejsc w komunikacji publicznej nie funkcjonuje za dobrze. Wieczorem cała grupa ku „wielkiej radości” ulokowała się w szkole.

fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś


Szlakiem kulinarnych doznań etnologów [Agata]

Ostatni dzień w Husince nie był końcem naszej podróży. Na pożegnanie jajecznica, wielkie drożdżówki z marmoladą, serem albo jagodami, które skutecznie zapchały nasze brzuchy... na bardzo krótko. Wyruszyłyśmy w ostatnią podróż z panią Bożenną do Białej Podlaskiej. Zaparkowałyśmy naprzeciwko więzienia, przed urzędem gminy i stamtąd część z nas poszła w świat poszukując informatorów do ankiet, część zaś robić wywiady.
W trakcie naszych wędrówek po mieście została odkryta niesamowita promocja. Należało zakupić pięć lodów, dzięki którym Basia mogła zjeść za darmo loda z zieloną polewą (należy przy tym zaznaczyć, że to nie były jedyne lody skonsumowane tego dnia). Tak etnolodzy załatwiają swoje interesy. Lody jednak nie wystarczyły. Zakupione zostały różnego rodzaju ciastka, ciasteczka i inne słodkości jak kolorowe cukierki z czekoladą przypominające lentilki. Tak uzbrojone w prowiant pojechałyśmy do Rossosza, gdzie "wyławiać" miałyśmy twórców ludowych. Nie wiem jak reszta koleżanek, ale mi się poszczęściło i zostałam nakarmiona przez informatorkę pyszną kapustą z pomidorami. Dla innych zaś obiadem były lody lub bułki z maślanką, które prowokowały wspomnienia z dzieciństwa.
Koniec wywiadu oznaczał dwie godziny na ławce przed tutejszym GOKiem. Co zrobić z tak dużą ilością czasu... Siedzieć, poszukiwać Internetu, rozmawiać i zjadać kolejne „tony” słodkiego, które zamieniają się albo w prześliczną tkankę tłuszczową, albo ułatwiają przeprowadzać wywiady, dzięki dostarczonej energii. Na pewno dzięki niej czterem dziewczynom, którym nie udało się dojechać do Włodawy w luksusowych warunkach podlaskiego busa, przyjemniej podróżowało się stopem. Schronisko młodzieżowe we Włodawie, do którego zmierzałyśmy okazało się być szkolną klasą z tablicą do pisania oraz całkiem dużą kuchnią przyczyniającą się do integracji i wspólnego jedzenia chińskich zupek na kolację oraz sałatki z kuskusu, tuńczyka, kukurydzy i sosu pomidorowego z paczki.
Smacznego!
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś

"Warszaffka" [Ania i Filip]

Pojechaliśmy do Warszawy. Ważne sprawy. Ważne spotkania. Czas wracać. Do odjazdu naszego busika zostały 4 godziny...Poszliśmy zwiedzać Zamek Królewski.Muzeum pustych (złoconych) ścian. Upadł mit - na obrazie Jana Matejki "Konstytucja 3. Maja" centralną postacią niesioną przez tłum wcale nie jest król Stanisław August Poniatowski.W podręcznikach do historii obraz jest źle skadrowany. Kurtyna wodna przed zamkiem, most na Pragę Północ, awantura w sklepie. Sprint do busa. Wracamy z Wisły nad Bug...

fot. Filip Wróblewski i Anna W. Brzezińaka

poniedziałek, 8 lipca 2013

Perebory w pięciu smakach [Marta]

Jeśli można jakieś słówko uznać za maksymalnie eksploatowane, odmieniane przez wszystkie przypadki i podawane na sto sposobów, to bez wątpienia są to perebory. „Czego na pewno nie znajdziesz w Hrudzie? - Pereborów”, „perebory zostały rzucone”, „perebory pereborom pereborami”, „perebory z wozu, koniom lżej”, „suszone perebory”, „jak się tka, kochanie, jak się tka, powiedz mi, kiedy ujrzę perebory” to tylko początek długiej listy etnologicznych tworów poświęconych temu splotowi tkackiemu. Perebory wdarły się do naszego życia, brutalnie zawłaszczyły umysły i opanowały je na co najmniej dziesięć dni. Jadąc na badania, pełni energii i ciekawi świata, pragnęliśmy dowiedzieć się czegoś o lokalnych technikach tkackich. Ochoczo ruszyliśmy w teren, by po połowie dnia zwątpić w ich istnienie. Od tego czasu, niczym Sherlock Holmes podążamy bielskimi ścieżkami, by rozwiązać zagadkę tajemniczych pereborów. Jaki będzie finał etnologicznego śledztwa dowiemy się wszyscy w ostatnim odcinku.
Niedziela zapowiadała się od początku relaksująco. Mieliśmy odpoczywając, zanurzać się w lokalność. Miało być leniwie, wyszło jak zawsze. Zaczęło się od obierania tony ziemniaków, marchewek i innych warzyw. Poczuliśmy obozową atmosferę i ducha wspólnej pracy przygotowując posiłek. Potem sesja zdjęciowa w dawnej szkole. Była klasa, byli uczniowie, była pani nauczycielka z dyscypliną, która z nieukrywaną satysfakcją ukarała niegrzecznego Filipa. Przyszedł pan dziedzic, przekazał książki, przywiesił tabliczkę na szkole i zrobił sobie z nami wspólne zdjęcie. Zeszyty, które posłużyły za rekwizyty pochodziły z lat 50. Czytaliśmy dyktanda i kaligrafię, pisane rękami uczniów tutejszej szkoły. Największe wrażenie zrobił na mnie tekst o elektryczności: „Nasza wioska ma dziś święto, bo dostała elektryczność. Nie możemy się doczekać kiedy podłączą nam radio...”.
… A potem ruszyliśmy w teren. Każdy wyjazd w teren naszym wesołym autobusem jest przygodą, a to za sprawą kierowcy. Przemierzamy wiejskie, polne ścieżyny. Wesoły autobus rusza w znane i nieznane. Kolejny przystanek – Włodawa. Nowy teren, nowe przygody. Czy uda nam się wytropić perebory? Zobaczymy. 


Szkółka niedzielna [Włóczka]

Święcimy dzień święty. Święcimy nie działaniem. Przynajmniej z samego rana. Wprawdzie lokalne pracusie już od ósmej stukają w komputerki i spisują notatki, ale my – etnolodzy z krwi i kości wylegujemy się do oporu i nieśpiesznie wychodzimy na ganek napić się kawy.
Przynajmniej ja, Włóczka, właśnie tak uczyniłam.
Niespiesznie tkały się między nami rozmowy i niespiesznie krążyły muchy dookoła stołu, gdy zarządzono zbiórkę do sesji zdjęciowej w starej szkole naprzeciw domu.    
Tym razem modelki selekcjonowane były drogą castingu. Jakież było nasze zdumienie (nas  - Lublinianek) na wieść o tym, że kształty mamy zbyt obfite aby móc odegrać wiarygodnie role młodziutkich uczennic. Z wielkim smutkiem rozłożyłyśmy się na łące wystawiając twarze ku słońcu. Chwilę potem smarkając w rękawy udałyśmy się na spacer w towarzystwie tutejszego psa Cymesa, który także smutno machał ogonkiem.
W międzyczasie grupa trzymająca władzę zaopatrzyła nas w kilogramy kapusty, mięsa oraz bramborów* i niebawem zajadaliśmy przepyszny obiad uwarzony przez gospodarza w kociołku nad ogniskiem. Niespiesznie nadeszła godzina szesnasta i trzeba było wyjechać znów w teren.
Czy coś w tym zaskakującego, że i teren odmówił działania w dzień święty? Cel naszej podróży, czyli kolejny warsztat tkacki zamknięty był na cztery spusty a i klucz do niego okazał się nieosiągalny. Za to osiągalna była w pobliżu pani tkaczka i dziewczęta z miejsca zrobiły z nią wywiad.
Poszukując kolejnych informatorów, udaliśmy się naszym wesołym autobusem na ludowy (ponoć) festyn w Kobylnicy nieopodal Terespola. Wielka impreza z milionem atrakcji nie rozproszyła naszej dzielnej grupy badawczej i trzaskałyśmy wywiady z każdą chętną twórczynią ludową.
Niedługo potem pojechałyśmy dalej, do Woskrzenic. Tam także niewiele miałyśmy do roboty (potencjalni rozmówcy odmawiali nabożeństwo pod krzyżem na rozstajnych drogach), zostawiłyśmy dwie dziewczyny u lokalnej tkaczki i pognałyśmy z powrotem na Husinkę.
Niedzielny wieczór nie bardziej niż dzień kołysał nas leniwie w swych świętych ramionach. Utkaliśmy parę rozmów, wymyśliliśmy tysiąc piosenek i kilkaset przysłów o pereborach, pośmialiśmy się co niemiara i obejrzeliśmy dwa filmy. Oczywiście o pereborach. Wszak perebor pereborowi nierówny... 

*z czeskiego – kartofle
 fot. Anna W. Brzezińska
fot. Anna W. Brzezińska
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot
fot.Bożenna Pawlina-Maksymiuk
fot. Aleksandra Paprot

fot. Aleksandra Paprot


niedziela, 7 lipca 2013

Perebory, śpiew i...

Gorączka sobotniego dnia [Basia]
 
   Dzisiejszy dzień obfitował w nowe informacje i wrażenia. Zaczęło się niewinnie, od przeprowadzenia jednego wywiadu ze spotkaną dzień wcześniej Panią, która trudniła się nie tylko tkactwem, ale także hafciarstwem, malowaniem pisanek, wyrobem wielkanocnych palm oraz śpiewaniem pieśni obrzędowych. Wywiad był interesujący, bogaty w opisy i tłumaczenia, chociaż nie dowiedzieliśmy się wiele na temat samych pereborów. Okazało się bowiem, że mało kto wie cokolwiek na ten temat. Ciężko zatem uzyskać jakiekolwiek ważne dla nas informacje. Perebory stały się swego rodzaju przedmiotem owianym tajemnicą. Chcemy się dowiedzieć o nich jak najwięcej, a trudno jest znaleźć kogokolwiek, kto wie na ich temat coś poza tym, że ‘są kolorowe i ładne’. Potem były ankiety i sesja zdjęciowa. To niesamowite uczucie założyć stary, ludowy strój. Mimo tego, że spódnica obcierała nogi, mój fartuch nie miał pereborów, a gorset powodował niemożność zaczerpnięcia oddechu, czułam się wyjątkowo, zapewne tak, jak czuły się kobiety wieki temu, noszące te piękne stroje. Sam klimat Hruda i Husinki, w której mieszkamy jest godny pozazdroszczenia. Wszechobecne pola, świeże powietrze, wianki we włosach i zapierający dech w piersiach śpiew jednej z naszych koleżanek tworzą tę niepowtarzalną atmosferę. Powoduje ona, że człowiek ma ochotę zatrzymać czas i zostać tutaj na całe wakacje, prowadząc wywiady i dręcząc ludzi ankietami.

Utrapienia etnologa – czyli upał za dnia i komary nocą [Kasia]
Drugi dzień badań nie rozpoczął się od przeprowadzania ankiet i wywiadów, zaczął się za to sesją zdjęciową. Mieszkańcy Hruda ze zdziwieniem obserwowali grupę ubranych w tradycyjne stroje dziewczyn biegających po wsi i wijących wianki. Sesja przebiegła szybko, przyjemnie i bezproblemowo, chociaż z nieba lał się żar, a bijące prosto w oczy słońce raczej też nie ułatwiało sprawy. Modele – chociaż amatorzy – mocno zaangażowali się w stylizację i sprawnie współpracowali z profesjonalistką po drugiej stronie obiektywu.
Po sesji i dokończeniu wczorajszych badań w Hrudzie (które również szły sprawnie, głównie dzięki znalezieniu wielu chętnych do rozmowy informatorów pod lokalnym sklepem), odwiedziliśmy pracownię tkaczek w Worgulach. Obejrzeliśmy świetlicę, w której tkaczki spędzają większość swojego czasu, a także przeprowadziliśmy z nimi wywiady urozmaicone krótkimi lekcjami gwary chachłackiej.
Dzień zakończył się ogniskiem, które swoim śpiewem umilała Włóczka. Miła atmosfera początkowo zakłócona została przez zmasowany atak komarów, ale jako dzielni i nieustraszeni etnolodzy poradziliśmy sobie także i z tym.
Ciekawostka: w drugim dniu badań Gosi i Marcie udało się znaleźć informatora, który wiedział, czym jest UNESCO.


fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot
fot. Filip Wróblewski
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot
fot. Aleksandra Paprot

fot. Aleksandra Paprot