sobota, 13 lipca 2013

Laski i karaski [Włóczka i Kasia]


Dziś nasza naukowa działalność stała się przyczyną afery na skalę międzywojewódzką.
Malinowski z Kolbergiem patrzyli na nas z etnologicznego nieba i śmiali się rubasznie aż ich brzuchy rozbolały. A współbadacze nasi drżeli z niepokoju i gotowi byli dzwonić na policję, ażeby nas odnaleźć zagubione w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Włodawy.
Z naszego punktu widzenia sytuacja nie wyglądała jednak aż tak dramatycznie. Po opuszczeniu Włodawy udałyśmy się do Hanny. Podwiezione przez miłego pana, który specjalnie dla nas nadłożył dziesięć kilometrów drogi znalazłyśmy się w centrum miasteczka, skąd od razu skierowano nas do Organistówki, gdzie czekała już pani dyrektor miejscowego GOK-u. Nakarmione domowymi pączkami i napojone mocną kawą, pełne sił pojechałyśmy do Janówki. W Janówce aby nie odstawać więc od lokalnej grupy, kupiłyśmy sobie po piwie i usiadłyśmy przy stoliku przed sklepem. Taka postawa od razu zachęciła naszych współtowarzyszy do rozmowy. Każdy miał coś do powiedzenia, nie tylko o lokalnym rękodzielnictwie, ale także o życiu wsi, losach sąsiadów, swoich życiowych rozterkach. Każdy chętnie przystąpił do wypełnienia ankiety. Jednym słowem: etnologiczny raj.
Kiedy napojone i nakarmione mogłyśmy odejść od stołu i ruszyć na wywiady. Spędziłyśmy u jednej z tkaczek bardzo owocne dwie godziny. Swoje historie ubarwiała śpiewem. Pokazała nam także kilka swoich wyrobów – między innymi piękne pasiaste dywany, które skrzętnie sfotografowałyśmy. Na drogę dostałyśmy także paczkę herbatników. Polną i bardzo błotnistą drogą przez las dostałyśmy się do Wygnanki, gdzie odwiedziłyśmy pana Sławka. W jego szafie znajdowało się wiele cennego materiału źródłowego: tkane dywany i haftowany w białoruskie wzory obrus dla nowożeńców. Sam pan Sławek, przedstawiający się jako ‘doński kozak’ (co irytowało jego żonę) wskazał nam kolejną osobę, która może udzielić nam cennych informacji. Aby dostać się do domu pani Oli, należało przejść jakieś półtora kilometra przez pole. I w tym momencie zaczęły się schody, a raczej rowy. Po wizycie u pani Oli nadszedł czas powrotu. Tym razem zamiast przez pole, wybrałyśmy się drogą gruntową, tj. po szosie. W międzyczasie nasze telefony oprócz zasięgu straciły także wszelką moc baterii. Wychodząc z Kolonii Wygnanka odnotowałyśmy godzinę dziewiętnastą. Trzy kilometry do Wygnanki, kolejne trzy do Janówki, następne siedem do Hanny. Około dwudziestej zaczął padać deszcz i nieśmiało przelatywały nam nad głowami nietoperze. Nic to, idziemy, prowadzone przez kota przybłędę. W międzyczasie wznosimy modły do świętego Włodawy, że nas nogi bolą a jeść dali mało. Maszerując w deszczu zauważyłyśmy uchylone w GOK-u drzwi. Bardzo zdumieni na nasz widok członkowie miejscowego zespołu instrumentalno-wokalnego, zaprosili nas do środka. W GOK-u Włóczka podłączyła telefon do ładowarki. Włączywszy go o dwudziestej drugiej odebrała jedenaście smsów i raport z siedmioma nieodebranymi połączeniami (w przypadku Kaśki połączeń było piętnaście od jednej tylko osoby). Okazało się, że panuje panika. Szuka nas Włodawa, szuka nas Lublin, szuka nas Człuchów, Poznań i Hanna. Niestety, gdy nasz transport w końcu się objawił, otrzymałyśmy także solidną reprymendę i nakaz meldowania się co kilka godzin przez następny dzień.
Dziś, będąc znów w Hannie, przezornie nie oddalałyśmy się od centrum, a i tak zaangażowana w sprawę naszego zaginięcia pani dyrektor GOK-u goniła nas przez pół miasteczka, aby usłyszeć naszą wersję wydarzeń.
Słowem – owocny dzień dla etnologów ogarniętych szałem badawczym. Zdobyłyśmy wiele kontaktów, kilka ofert matrymonialnych, pieszo przeszłyśmy jakieś piętnaście kilometrów, nagrań będzie gdzieś z pięć godzin, a nowych przyjaźni nie sposób zliczyć. Bardzo chcemy też odwiedzić po raz kolejny miejsca, w których tego dnia byłyśmy i badać, odkrywać, eksplorować, a także przeszukać dokładnie strychy mieszkańców.
Panie Święty Włodawo, przyczyń się za nami. Amen. 

fot. Violka Kuś
 fot. Violka Kuś

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz