Dziś nasza naukowa działalność stała się przyczyną afery na skalę międzywojewódzką.
Malinowski z Kolbergiem patrzyli
na nas z etnologicznego nieba i śmiali się rubasznie aż ich brzuchy rozbolały.
A współbadacze nasi drżeli z niepokoju i gotowi byli dzwonić na policję, ażeby
nas odnaleźć zagubione w promieniu pięćdziesięciu kilometrów od Włodawy.
Z naszego punktu widzenia
sytuacja nie wyglądała jednak aż tak dramatycznie. Po opuszczeniu Włodawy
udałyśmy się do Hanny. Podwiezione przez miłego pana, który specjalnie dla nas
nadłożył dziesięć kilometrów drogi znalazłyśmy się w centrum miasteczka, skąd
od razu skierowano nas do Organistówki, gdzie czekała już pani dyrektor
miejscowego GOK-u. Nakarmione domowymi pączkami i napojone mocną kawą, pełne
sił pojechałyśmy do Janówki. W Janówce aby nie odstawać więc od lokalnej grupy,
kupiłyśmy sobie po piwie i usiadłyśmy przy stoliku przed sklepem. Taka postawa
od razu zachęciła naszych współtowarzyszy do rozmowy. Każdy miał coś do
powiedzenia, nie tylko o lokalnym rękodzielnictwie, ale także o życiu wsi,
losach sąsiadów, swoich życiowych rozterkach. Każdy chętnie przystąpił do
wypełnienia ankiety. Jednym słowem: etnologiczny raj.
Kiedy napojone i nakarmione mogłyśmy
odejść od stołu i ruszyć na wywiady. Spędziłyśmy u jednej z tkaczek bardzo
owocne dwie godziny. Swoje historie ubarwiała śpiewem. Pokazała nam także kilka
swoich wyrobów – między innymi piękne pasiaste dywany, które skrzętnie
sfotografowałyśmy. Na drogę dostałyśmy także paczkę herbatników. Polną i bardzo
błotnistą drogą przez las dostałyśmy się do Wygnanki, gdzie odwiedziłyśmy pana
Sławka. W jego szafie znajdowało się wiele cennego materiału źródłowego: tkane
dywany i haftowany w białoruskie wzory obrus dla nowożeńców. Sam pan Sławek,
przedstawiający się jako ‘doński kozak’ (co irytowało jego żonę) wskazał nam
kolejną osobę, która może udzielić nam cennych informacji. Aby dostać się do
domu pani Oli, należało przejść jakieś półtora kilometra przez pole. I w tym
momencie zaczęły się schody, a raczej rowy. Po wizycie u pani Oli nadszedł czas
powrotu. Tym razem zamiast przez pole, wybrałyśmy się drogą gruntową, tj. po
szosie. W międzyczasie nasze telefony oprócz zasięgu straciły także wszelką moc
baterii. Wychodząc z Kolonii Wygnanka odnotowałyśmy godzinę dziewiętnastą. Trzy
kilometry do Wygnanki, kolejne trzy do Janówki, następne siedem do Hanny. Około
dwudziestej zaczął padać deszcz i nieśmiało przelatywały nam nad głowami
nietoperze. Nic to, idziemy, prowadzone przez kota przybłędę. W międzyczasie
wznosimy modły do świętego Włodawy, że nas nogi bolą a jeść dali mało. Maszerując
w deszczu zauważyłyśmy uchylone w GOK-u drzwi. Bardzo zdumieni na nasz widok
członkowie miejscowego zespołu instrumentalno-wokalnego, zaprosili nas do
środka. W GOK-u Włóczka podłączyła telefon do ładowarki. Włączywszy go o
dwudziestej drugiej odebrała jedenaście smsów i raport z siedmioma
nieodebranymi połączeniami (w przypadku Kaśki połączeń było piętnaście od
jednej tylko osoby). Okazało się, że panuje panika. Szuka nas Włodawa, szuka
nas Lublin, szuka nas Człuchów, Poznań i Hanna. Niestety, gdy nasz transport w
końcu się objawił, otrzymałyśmy także solidną reprymendę i nakaz meldowania się
co kilka godzin przez następny dzień.
Dziś, będąc znów w Hannie,
przezornie nie oddalałyśmy się od centrum, a i tak zaangażowana w sprawę
naszego zaginięcia pani dyrektor GOK-u goniła nas przez pół miasteczka, aby
usłyszeć naszą wersję wydarzeń.
Słowem – owocny dzień dla
etnologów ogarniętych szałem badawczym. Zdobyłyśmy wiele kontaktów, kilka ofert
matrymonialnych, pieszo przeszłyśmy jakieś piętnaście kilometrów, nagrań będzie
gdzieś z pięć godzin, a nowych przyjaźni nie sposób zliczyć. Bardzo chcemy też
odwiedzić po raz kolejny miejsca, w których tego dnia byłyśmy i badać,
odkrywać, eksplorować, a także przeszukać dokładnie strychy mieszkańców.
Panie Święty Włodawo, przyczyń
się za nami. Amen.
fot. Violka Kuś
fot. Violka Kuś
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz